17 września 2018
Adam Rugała
Jedziemy metrem do Farhangsara. To ostatnia stacja na wschodzie Teheranu, największego miasta na Bliskim Wschodzie. Wydostać się z piętnastomilionowego miasta nie jest łatwo. Właśnie w tej linii metra, linii numer dwa, rozpoczynamy naszą wyprawę na Damavand (5610 m) - najwyższy wulkan Azji, 12. najwybitniejszy szczyt świata.
Chcemy dojechać do Polur, gdzie znajduje się obóz I na drodze południowej na Damavand. Polur to mała wioska na strategicznej drodze Haraz, z Teheranu nad Morze Kaspijskie. Droga ta przecina pasmo Elburs, w którym znajduje się nasz górski cel.
Na teherańskim dworcu wschodnim okazuje się jednak, że dziś drogą Haraz nic nie pojedzie - jest po prostu zamknięta. Ciężko nam się dowiedzieć jaki odcinek jest zamknięty, postanawiamy więc dojechać jak najbliżej Polur, korzystając z lokalnych połączeń. Odnajdujemy busik do miasteczka... Damavand i po chwili zaczynamy się toczyć.
Na miejscu wzbudzamy niemałe zainteresowanie wśród lokalnej społeczności. Szybko zbiera się wokół nas grupa ludzi, każdy chce pomóc. Ostatecznie jeden z taksówkarzy, Amir, jest chętny zabrać nas do oddalonego o 30 km Polur za 30 000 riali (= 30 zł). Tutaj nikt nie słyszał, że droga jest zamknięta. Jedziemy. W 20 minut później - stop. Barykady. A więc jednak.
Zaczyna zapadać zmrok. Co tu zrobić? Amir proponuje nam załatwienie darmowego noclegu i podwiezienie do Polur dnia następnego. Brzmi dobrze. Podjeżdżamy do... miejscowego szpitala. Amir zamienia słowo z ratownikami i natychmiast zostajemy zaproszeni na noc w jednym ze szpitalnych pomieszczeń. Nie zdążyliśmy się jeszcze rozpakować, a już lekarze wołają nas na kolację na dywanie. Jak tu nie być pod wrażeniem irańskiej gościnności?
Trwa akurat liga światowa w siatkówce. W telewizji transmitowany jest mecz... Iran - USA. Wszyscy Kibicujemy wiadomej drużynie. Nagle alarm. Irańscy lekarze nas przepraszają i biegną na wezwanie. Po chwili słyszymy jak karetka wyjeżdża na sygnale. Zostajemy sami.
O poranku punktualnie zjawia się nasz taksówkarz Amir i w dobrych nastrojach jedziemy do Polur. Pierwszy raz ukazuje nam się stożek Damavandu. Jego wybitność imponuje.
Chwila przerwy na zakupy i Amir odstawia nas, zgodnie z prośbą, przy schronisku Irańskiej Federacji Górskiej. Miejsce to zwane jest także obozem I Polur lub Polur Base Camp. Położone jest na wysokości 2250 m n.p.m.
Nie jedziemy tam przez przypadek. Aby legalnie móc wejść w masyw Damavandu, obcokrajowcy muszą wykupić permit. Pozwolenie takie kosztuje 50 USD. W siedzibie federacji zostajemy zaproszeni do większego biura, gdzie oglądając różne irańskie i górskie rekwizyty, w miłej atmosferze dopełniamy należytych formalności.
Teraz musimy dostać się do obozu II (Goosfand Sara - 3020 m). Do pokonania jest ~18 km drogą. Można też iść pieszo, ale decydujemy się na zorganizowanie transportu. Płacimy 70 000 riali (= 70 zł) za terenową taksówkę w postacji zardzewiałego kilkudziesięcioletniego nissana patrola. Horrendalnie wysoka stawka jak na Iran, gdzie 260 km możemy przejechać taksówką za 130 zł. Nic to, jedziemy.
Droga wiedzie w kierunku Reyneh, by na wysokości ~2450 m odbić w górę, bezpośrednio do naszego celu. Dojeżdżamy do obozu II Goosfand Sara. Jest 9:30. Wysokość robi swoje - mimo środka lata i pełnego słońca jest przyjemne 21 °C.
Damavand prezentuje się stąd bardzo okazale. Robimy zapoznawczą rundkę po okolicy. Oprócz maleńkiego meczetu, parkingu, partyzanckich toalet i kilku blaszanych kontenerów służących za pomieszczenia gospodarcze, wiele tutaj nie ma. No może jeszcze pasące się konie, które miejscowi wykorzystują do transportu zaopatrzenia do kolejnego obozu.
Jest dość pusto. Może dlatego, że jest niedziela, czyli dla Irańczyków środek tygodnia? Na śniadanie zjadamy ze smakiem, zakupione w Polur, świeże chlebki barbari.
Z Goosfand Sara do obozu III Bargah Sevom, gdzie planujemy spędzić noc, jest do pokonania 1200 metrów przewyższenia (z 3020 m na 4236 m) na dystansie ok. 5 km. Noc kluczową ze względu na aklimatyzację. Nigdzie się więc nie śpieszymy. Mamy cały dzień, aby wolnym krokiem tam dojść.
Około 12:30 czasu lokalnego ruszamy w górę. Pniemy się powoli zakosami po zakurzonej, kamienistej ścieżce. Widoki na dolinę Haraz stają się coraz okazalsze. Napotykamy pasterza z licznym stadkiem owiec.
Podczas jednej z sielankowych przerw mijają nas 3 konie niosące zaopatrzenie do schroniska. Konie idą same. Zachód rozwija autonomiczne samochody, a w Iranie mamy autonomiczne konie...
Przekroczenie granicy 4000 m jest świetną okazją do uczty. Widok na okolicę również nabiera perspektywy. Popołudniowe światło ociepla wysuszony krajobraz.
Po 17:00 docieramy do obozu III - Bargah Sevom. Znajdują się tu terasy na namioty, nowowybudowane schronisko i stary schron. Przy nowym budynku jest mniejszy - z toaletami oraz źródełko.
W schronisku panuje niepowtarzalny klimat. Szybko łapiemy ciekawe znajomości - z irańskim himalaistą-przewodnikiem i serbskim profesorem Branimirem wraz z rodziną. W miłej atmosferze spędzamy wieczór, po czym idziemy poszukać miejsca do biwaku.
W nocy temperatura spada do 3 °C. Poranne słońce szybko zaczyna grzać. Chmury z Morza Kaspijskiego wlewają się pod nami w Dolinę Haraz.
Dzisiejszy dzień postanawiamy przeznaczyć na aklimatyzację przed atakiem szczytowym i mały rekonesans po okolicy.
Na śniadanie wybieramy się do schroniska, gdzie można stosunkowo tanio coś zjeść. Siedząc przy stole zostajemy obdarowani przez innych irańskich turystów - tu poczęstują daktylem, tam jogurtem i cukierkiem. Zginąć się nie da.
Integrujemy się z zapoznanymi dzień wcześniej Serbami i Irańczykiem. Krzątając się przy namiocie wygrzewamy się w mocnych promieniach słońca.
W drugiej połowie dnia wyruszamy na zaplanowany rekonesans i aklimatyzację. Chcemy podejść kilkaset metrów w pionie i zobaczyć jak będzie wyglądać trasa, którą następnego dnia będziemy szli po ciemku.
Trasa wije się leniwo zakosami. Dochodzimy do 4600 m. Widać stąd zamarznięty wodospad na 5100 m, a w dole schronisko Bargah Sevom. W oddali majaczy obóz II Goosfand Sara, a w tle dolina Haraz i grań gór Alborz. Powrót jest szybki.
Poranki na Damavandzie dają największą szansę na dobrą pogodę. Z podobnymi doświadczeniami z Araratu, planujemy na szczyt wyruszyć jeszcze o zmroku. Przed pójściem spać obserwujemy pięknie podświetlone chmury przykrywające Dolinę Haraz.
Pobudka przed piątą, szybkie śniadanie w ciemności i wyruszamy na szczyt. Do podejścia mamy ~1400 metrów (z 4250 m na 5610 m). Zaraz po wschodzie słońca, około 6:30, widzimy cień rzucany przez Damavand na dolinę. Magia!
Około 7:00 przekraczamy granicę 5000 m n.p.m. Ciśnienie na takiej wysokości to już tylko 550 hPa.
Mijamy zamarznięty wodospad i pierwsze płaty śniegu. Idzie się nienajlepiej. Na podobnej wysokości na Araracie czułem się jak czołg - tutaj czuję się słabo, co wpływa druzgocąco na moje morale.
Na wysokości 5350 m wiele skał przybiera bardzo siarkowe, zielonożółte kolory. Do nozdrzy zaczynają dolatywać gryzące tlenki siarki, co utrudnia nabieranie oddechu. Staramy się oddychać przez buffa i koszulę ale niewiele to pomaga. Testujemy również patent z octem. Dzień wcześniej zostaliśmy obdarowani małą buteleczką przez Irańczyka. Ocet wylany na tkaninę przez którą się oddycha, ma neutralizować wdychane gazy. Sposób raczej nie zdaje egzaminu.
Ścieżka wiedzie teraz w terenie bardziej żwirowym. Noga za nogą zmierzamy dalej. Pozostało tylko 250 metrów.
Na szczycie stajemy koło 9:30 nad ranem, 22 lipca AD 2014. 5610 metrów nad poziomem morza. 513 hPa. To nasz dotychczasowy rekord.
Na wierzchołku zabawiamy 30 minut.
Podczas zejścia jestem świadkiem siarkowej fumaroli - wyziewy żółtozielonego gazu kłębią się nieopodal. Irańczyk opowiadał historię turysty, który zwabiony chęcią zrobienia zdjęcia, podszedł zbyt blisko takiej ekshalacji. Zawiał wiatr, odwrócił kierunek ulatniającego się gazu i turysta... udusił się na miejscu.
Zejście do Bargah Sevom jest szybkie i składne.
W obozie III dociera do mnie uczucie podrażnienia oczu, krople z soli fizjologicznej przynoszą dużą ulgę. Chwilę odpoczywamy i bardzo leniwie zaczynamy zwijać obóz. Teraz czeka nas zejście do Goosfand Sara.
Z obozu II łapiemy transport do Reyneh (Rineh). Ostatnie spojrzenia na Damavand i wysiadamy przy głównej drodzie Haraz. Nie mija parę minut i już korzystając z popularnego w Iranie płatnego autostopu (10 000 riali = 10 zł) mkniemy do Teheranu.
Zainteresował Cię ten wpis? Może warto podzielić się nim z innymi?
4 lata temu
Marysia
Rewelacja! Czytałam z zapartym tchem!
4 lata temu
niedzwiedzik
Dzięki za inspirację, przed chwilą kupiliśmy bilet :)
3 lata temu
Bartek
Hej. Bardzo fajnie piszesz. Nie koloryzujesz, nie dodajesz zbędnej dramaturgii. Super robota:-)
Skomentuj...